Spartakowcy na ulicach Berlina. Żołnierze sił rządowych na Dworcu Śląskim w Berlinie. Rewolucjoniści z karabinem maszynowym MG 08/15 w czasie walk w Boże Narodzenie 1918 roku w Berlinie. Rewolucja listopadowa ( niem. Novemberrevolution) – całokształt wystąpień o charakterze rewolucyjnym w Niemczech, w roku 1918 i 1919. Były detektyw mówi o skandalu. Niemieckie media rozpisują się o ludziach Krzysztofa Rutkowskiego, którzy zostali zatrzymani w Niemczech. "Prywatna milicja z Polski nękała strajkujących Produkty w naszym sklepie to wyselekcjonowana oferta nowoczesnych mebli, które cieszą się zaufaniem setek Klientów z Polski, Niemiec, Holandii i Belgii. Oprócz niskiej ceny gwarantujemy wysokiej jakości produkty, które będą służyć przez długie łata! Dodatkowo nasze meble dostarczamy za darmo własnymi autami (przy zamówieniu Detektyw – miesięcznik – 2022. Pakiet. TANIEJ! Jeśli chcesz kupić wszystkie numery miesięcznika Detektyw, które wydaliśmy w 2022 roku, mamy dla Ciebie atrakcyjną propozycję. 12 numerów w cenie 9!Jednym słowem, kupując pakiet, dostajesz trzy numery GRATIS. Tłumaczenie hasła "Detektiv" na polski . detektyw, Detektyw, wywiadowca to najczęstsze tłumaczenia "Detektiv" na polski. Przykładowe przetłumaczone zdanie: Aber ich kann Ihnen sagen, wie es ist, wenn alle Vorfahren Detektive waren. ↔ Mogę Ci jednak powiedzieć jak to jest, wywodzić się z tak znakomitej linii detektywów. Zaginięcie Polki w Niemczech na Fakt24.pl. Sprawdź najnowsze i najciekawsze materiały przygotowane przez redakcję w dziale Zaginięcie Polki w Niemczech. Dołącz, subskrybuj. Bądź na bieżąco! . W okresie swojej działalności zawodowej cieszył się niemal statusem celebryty – towarzyszyły mu wywiady, artykuły prasowe, piosenki… Pojawił się nawet w wierszu Władysława Broniewskiego. Sam pewnie wolałby pozostać nieznany. O Stefanie Maciejowskim (a właściwie Alfredzie Kalcie lub Kaltbaumie) mówiono wiele. Był pierwszą osobą w II Rzeczypospolitej powołaną na stanowisko kata, gdy pod koniec 1927 roku weszło w życie nowe prawo o wykonywaniu kary śmierci przez sądy cywilne (wcześniej wyroki wykonywały wojskowe plutony egzekucyjne). Pracował zawodowo przez pięć lat, po czym został zwolniony w wyniku pijackiego skandalu. Co zrozumiałe, jego życie i przeszłość owiane były aurą tajemnicy, co dawało wyśmienite pole do popisu ówczesnej prasie brukowej. Sam Maciejowski raczej unikał krajowej prasy, uważając że jest do niego wrogo nastawiona. Jednak reporterowi „Tajnego Detektywa”, pod przykrywką chęci wykupienia dla zagranicznego tytułu pamiętników, które kat spisywał, udało się przeprowadzić z nim rozmowę. Z niej możemy dowiedzieć się nieco o przeszłości, życiu i poglądach osoby, która w latach 1927-1932 wykonała około stu egzekucji. Biały dom, czarne oczy W czasie pierwszej wizyty reportera Maciejowski mieszkał jeszcze w starej kamienicy, której właścicielem był pewien ksiądz. Nie chciał on jednak, by jego lokatorem był kat, dochodziło więc do częstych kłótni, w wyniku których miejsce zamieszkania egzekutora zostało całkowicie zdekonspirowane. W wyniku tego często go napadano. Stało się to nieznośne do tego stopnia, że zaczął wychodzić na zewnątrz tylko w nocy i tylko pod ochroną hodowanego przez siebie dużego psa. Wreszcie Maciejowski potajemnie uciekł, by zamieszkać w białym, modernistycznie zbudowanym domu na peryferiach. Reporterowi po wielu trudach udało się ponownie ustalić miejsce pobytu kata. Zastał Maciejowskiego nad partią szachów, którą ten rozgrywał z przyjacielem. Opisywał go jako dobrze zbudowanego osobnika w wieku około trzydziestu lat. Łysiejący, krótkowłosy szatyn średniego wzrostu, uprzejmy, o okrągłej, śniadej twarzy i bystrych, czarnych oczach – tak wyglądał wykonawca wyroków śmierci. Autor podkreślał też inteligencję swojego rozmówcy, który biegle władał językami francuskim i niemieckim. Maciejowski wyznał, że pochodzi z Poznania. Tam ukończył gimnazjum, a następnie wyruszył do Niemiec, gdzie uczęszczał na zajęcia do wyższej szkoły technicznej. Jak zostać katem? „Pyta mię pan jak to się stało, że przystąpiłem do »rzemiosła« kata?” – opowiadał dalej Alfred Kalt – „Chętnie panu na to odpowiem: każdy głupi ma swoją rację – mówił jeden ze starożytnych mędrców”. Okazało się, że gdy był młody, w Poznaniu wymordowano całą ośmioosobową rodzinę jego przyjaciół. Mordercy pozostawali nieuchwytni. Na Kalcie to wydarzenie odcisnęło ogromne piętno – odczuwał rozpacz i złość, myślał, że sam chętnie by ich stracił. Tak zainteresował się zawodem kata, wiele czytając na ten temat, przede wszystkim literaturę dotyczącą katów i metod ich działania w różnych epokach, a poza tym pamiętniki zawodowych oprawców. Wreszcie sam odwiedzał katów w Niemczech i zaprzyjaźnił się z nimi. Opowiadali mu oni o swoim fachu i wtajemniczali w jego arkana. Gdy w Polsce weszło w życie nowe prawo, zgłosił się jako pierwszy. Na jego korzyść przemawiało dobre obeznanie z tematem egzekucji. Sam uważał swoją funkcję za bardzo honorową. Przede wszystkim uwalniał społeczeństwo od „zbrodniczych jednostek”, które jako niebezpieczne należało – według niego – wytępić. Co więcej, jako dobry „rzemieślnik” sprawiał, że jego ofiary uśmiercane były profesjonalnie, to znaczy szybko i bez zbędnych cierpień. Dodawał też, że jest to coś, czego nie mogli zaoferować sobą inni kandydaci, którzy wciąż próbowali zająć jego miejsce. Czyste ręce Jak wyglądały egzekucje? W świetle prawa musiały się odbyć w ciągu 24 godzin od zapadnięcia wyroku. Maciejowski musiał być więc stale w gotowości do wyjazdu służbowego. Zawiadamiano go specjalnie doręczanym pismem z Ministerstwa Sprawiedliwości (formalnie kat był urzędnikiem państwowym niskiego szczebla). Ubierał się wtedy w czarny żakiet, zabierał w walizkę stryczek i białe rękawiczki, po czym wyruszał w drogę. Co ciekawe, sam Maciejowski miał zasadę, że na każdą egzekucję zakładał nową parę rękawiczek. Wspomniał, że jest to zwyczaj szeroko praktykowany przez europejskich katów, z którymi utrzymywał kontakt korespondencyjny. Jednak polskie ministerstwo nie chciało refundować mu tego „narzędzia pracy”. Nowe rękawiczki zmuszony był więc opłacać samodzielnie. Jego rola ograniczała się tak naprawdę do założenia stryczka na szyję. Jego pomocnicy nie tylko szykowali i przyprowadzali skazańca na miejsce egzekucji, ale pociągali nawet za dźwignię (lub wypychali stołek spod nóg, jeśli nie było właściwej szubienicy). Po nałożeniu stryczka kat rzucał pod szubienicę swoje rękawiczki i usuwał się na bok. Egzekucje według relacji odbywały się zwykle w odosobnionych miejscach, np. szopach, czasami zaś na placu więziennym, jednak tylko w godzinach, gdy więźniowie spali. Stały szafot znajdował się podobno tylko w więzieniu w Lublinie – w innych miejscach wznosiło się doraźne konstrukcje o przepisowych wymiarach. Reporter zapytał też, czy kat nosi maskę. Stefan Maciejowski przyznał, że kiedyś jej używał, obecnie jednak z tego zrezygnował. Jak wyjaśniał, w kwestii maski nie chodziło o więźnia, a raczej o osoby postronne, które mogłyby potem rozpoznać oprawcę na ulicy. Maska chroniła więc tożsamość kata. Od momentu ograniczenia liczby obserwatorów do niezbędnego, urzędowego minimum, zakrywanie twarzy nie było już niezbędne. A jak wyglądało zachowanie samych skazańców? Prości reagowali zazwyczaj impulsywnie, od spazmatycznego błagania o litość, po agresję – jeden z nich kopnął nawet kata w brzuch tak mocno, że ten spędził kilka kolejnych miesięcy w szpitalu. Natomiast ci wykształceni byli zazwyczaj spokojni, podchodzili do oprawcy ze zrozumieniem, prosząc tylko o szybkie i dobre wykonanie kary. Stryczki, które mówią Reporter pytał, czy na Maciejowskiego „działają jakieś sceny ze straceńcami”. Kat wspominał jedno wydarzenie, podczas tracenia pewnego bandyty, który miał żonę i małe dzieci. Nie wiedzieli oni czym ojciec i mąż się zajmuje. W dniu wyjścia na akcję, za którą przestępca trafił na stryczek żona prosiła go, aby dziś nie wychodził z domu. Nie posłuchał. Przed egzekucją Maciejowski był obecny przy pożegnaniu ofiary z rodziną. Skazaniec całował żonie stopy i wspominał to ostatnie wyjście z domu. Jego czteroletni synek uwiesił się mu na szyi i powiedział „tatusiu, ty się nie bój, my ci przebaczamy i Bozia ci przebaczy…”, po czym zaczął płakać. Maciejowskiemu – jak wspominał – stanęły w oczach łzy i jak mówił „w chwili tej uciekłbym, gdybym mógł, na koniec świata – uciekłbym od siebie samego…”. Co było dalej? Ostatnim pytaniem była sugestia, że kat musi dużo pić. Maciejowski zaprzeczył. A jednak zaprosił reportera do najbliższego lokalu, a pół godziny później podano rachunek za dwie butelki „czystej wyborowej”. Wywiad ukazywał się w kolejnych majowych numerach „Tajnego Detektywa” z 1932 roku. W tym samym roku we wrześniu Stefana Maciejowskiego odwołano ze stanowiska z powodu pijackiej awantury z policjantem. Kat próbował zastraszyć funkcjonariusza, powołując się na swoje znajomości i kontakty w Ministerstwie Sprawiedliwości. Następnie wszelkie wieści o nim ucichły. Według pogłosek nie mógł znaleźć nigdzie pracy, ponieważ nikt nie chciał go zatrudnić. Wytoczył Ministerstwu proces za obrażenia cielesne, jakich doznał w czasie jednej z egzekucji, być może tej wspomnianej w wywiadzie. Sąd jednak odrzucił jego roszczenie. Autorem tego artykułu jest Mateusz Balcerkiewicz. Tekst Stefan Maciejowski: najsłynniejszy kat II RP ukazał się w serwisie Materiał został opublikowany na licencji Creative Commons Jeśli trafiliście Państwo tutaj to znaczy, że w Waszym życiu pojawił się jakiś problem. Potrzebujecie sprawdzonej i wiarygodnej informacji, szukacie dowodów zdrady lub niewierności, ktoś Was oszukał lub okradł. Poszukujecie zaginionego. Możemy Państwu w każdej z tych spraw pomoc. Pracujemy na terenie Niemiec oraz Polski. Zrealizowaliśmy do tej pory tylko na terenie Niemiec ok 900 spraw. Według niemieckiego rankingu jesteśmy w pierwszej 10 najskuteczniejszych detektywów. Posiadamy biuro na ternie Berlina oraz punkt kontaktowy w Hannoverze, znany przepisy oraz wymagania stawiane detektywom na terenie Niemiec. Stosujemy przejrzyste formy rozliczenia, stawka godziny pracy detektywa od 50 euro. Macie Państwo pytanie dotyczące usług, zadzwońcie to nic Państwa nie kosztuje a rozmowa lub email może Państwu pomóc rozwiać wątpliwości. Portal niemieckiej telewizji publicznej ZDF rozmawiał z dyrektorem berlińskiej agencji detektywistycznej Lietz. Okazało się, że niektórzy szefowie zlecają prywatnym detektywom śledzenie swoich pracowników, którzy z powodu pandemii zostali skierowani do pracy w domu. W dobie pandemii wielu pracodawców akceptuje tak zwany model „home office”, czyli biura domowego opartego na zasadzie zaufania. Według dużych niemieckich agencji detektywistycznych zaufanie pracodawców w rzeczywistości nie jest zbyt głębokie. Niemieckie media informują o pracodawcach, którzy zdecydowali się na sprawdzanie, czy ich pracownicy rzeczywiście przebywają w domu i pracują. Portal ZDF cytuje dyrektora berlińskiej agencji detektywistycznej Lietz, który ujawnia, że od kwietnia jego firma pracowała nad ośmioma sprawami dotyczącymi monitorowania pracowników wykonujących zadania w ramach „home office”. Według Marcusa Lietza każde śledztwo przynosiło ten sam rezultat: zatrudnieni wychodzili z domu, nie przestrzegając przepisów dotyczących kwarantanny, a nawet pracowali bez pozwolenia także w innych firmach. „Łamanie kwarantanny może być bardzo bolesne dla całej firmy“ – pisze z kolei portal „Die Zeit” i przytacza relację detektywa Gabriela Moscha dotyczącą strażaka z zakładu przemysłowego koncernu farmaceutycznego w Hesji. Pracownik ten powinien był przebywać na kwarantannie prewencyjnej. Pojawiło się jednak podejrzenie, że łamie zasady: kiedy został wezwany do firmy, dotarcie tam miało mu zająć pięć godzin. Przypuszczano, że zamiast poddać się kwarantannie, przebywał w swoim domu wakacyjnym w Austrii, co okazało się prawdą. Detektywi wykryli również, że śledzony pracownik spotykał się ze znajomymi, nie nosząc maski i nie zachowując koniecznego odstępu. Jak podkreśla „Die Zeit” gdyby zaraził całą ekipę przeciwpożarową firmy, zakład byłby prawnie zobowiązany do natychmiastowego przerwania produkcji. Według niemieckich mediów naruszenie zasad kwarantanny prawdopodobnie będzie uznawane przez sądy za przestępstwo. Możliwe konsekwencje niesubordynacji to utrata pracy, ogromne grzywny oraz obciążenie kosztami sądowymi. Z Hamburga Patryk Nowak (PAP) Czytaj także: Niemcy: Przykre zdarzenie spotkało polską rodzinę. Policja skonfiskowała ich samochód Co roku Policja odnotowuje około 17 tysięcy zaginięć Polaków w Polsce i za granicą. Nagła utrata kontaktu z bliską osobą jest traumą dla rodzin. Ludzie giną bez względu na wiek, płeć i status społeczny. O zaginięciach Polaków za granicą i ich poszukiwaniach rozmawiamy z redakcją strony SOS Zaginięcia. Prowadzi ją sześć wolontariuszek: Emilia Galaszek-Glapińska, Iwona Sujta, Anna Suskur, Agnieszka Koźmińska, Marta Wandas, Magdalena Kwas-Adamowicz. Polski Obserwator: Skąd pomysł na stworzenie strony „SOS Zaginięcia” na Facebooku? SOS Zaginięcia: Kilka lat temu pewna rodzina poprosiła nas o pomoc w poszukiwaniach. Wspólnie z zaangażowanym detektywem próbowałyśmy dojść do prawdy. To była sprawa, która od lat stała w miejscu – wtedy po raz pierwszy pojawiły się pytania: czy nie można było zrobić więcej?, czy wykorzystano wszystkie możliwości? I tak właśnie zrodził się pomysł stworzenia strony, za pomocą której mogłybyśmy pomagać. Zauważyłyśmy, że ludzie po prostu nie wiedzą, co robić w chwili zaginięcia kogoś bliskiego. I nie ma w tym nic dziwnego, bo kto z nas potrafi przewidzieć swoje zachowanie w takich okolicznościach? Niepewność i strach o bliską osobę paraliżuje i dezorientuje nawet największych twardzieli. Chciałyśmy dać bliskim zaginionych pomoc, podpowiedź, co należy zrobić, gdzie się udać, co mogą zrobić sami, a czym muszą zająć się odpowiednie służby. Chcieliśmy dać wsparcie i pokazać, że nie są z tym sami, a jednocześnie przekonać, że ten czas tuż po zaginięciu jest decydujący i trzeba go jak najlepiej wykorzystać. Niestety, do dziś panuje przekonanie, że musi minąć 48h by zgłosić zaginięcie. Otóż nie, tak już nie jest, ale wciąż nie każdy o tym wie. Dlatego, kiedy nagle zawala się świat i ludzie stają się bezradni, pojawiamy się my. My, jako osoby, które prowadzą stronę i my, jako całe SOS Zaginięcia, które tworzy już ponad 95 tys. osób. Czytaj dalej poniżej Polski Obserwator: Od kiedy prowadzicie stronę? SOS Zaginięcia: Strona została założona w sierpniu 2018 roku – to już prawie 3 lata naszej działalności. Nasza strona to obecnie ponad 95 tys. obserwujących, zasięgi strony – to już milionowe statystyki. Nasze posty tylko w tym roku zostały udostępnione aż 230 tysięcy razy. W bieżącym roku, czyli w ciągu 5 miesięcy, opublikowaliśmy już prawie 400 postów dotyczących zaginięć. Oznacza to, że 400 rodzin/bliskich zaginionych zgłosiło się do nas z prośbą o pomoc. Musimy jednak zaznaczyć, że na naszej stronie zamieszczane są apele dotyczące tylko oficjalnych zaginięć, czyli tych zgłoszonych na policję. Polski Obserwator: Ile osób/wolontariuszy liczy redakcja strony? SOS Zaginięcia: Początki co prawda nie należały do najłatwiejszych, lecz z czasem nabrałyśmy doświadczenia i wiedzy w dziedzinie zaginięć. Świadomość, że rodziny liczą na naszą pomoc i wsparcie motywowało nas do pracy. Same początki to praca 2 osób, jednak bardzo szybko pojawiły się kolejne 4. Na chwilę obecną jest nas 6 wspaniałych, zaangażowanych kobiet o ogromnych sercach. Stworzyłyśmy zespół – profesjonalny i zawsze oddany, którego nie zamieniłybyśmy na żadem inny. Polski Obserwator: Jakie są najczęstsze przyczyny zaginięć Polaków za granicą? SOS Zaginięcia: Każda historia jest inna, ale przyczyny są podobne. Często przyczyną zaginięć Polaków za granicą jest utrata pracy, która doprowadza do tego, że ludzie trafiają na ulicę, brak dochodów doprowadza do utraty możliwości kontaktu z rodziną i koło się zamyka. Zdarza się również, że wstyd, który towarzyszy w takich sytuacjach, doprowadza do zerwania kontaktów z najbliższymi. Czasem świadomie, a czasem kontakt traci się z banalnych powodów – ktoś zgubił telefon, ktoś stracił wszystkie numery, karta z polskim numerem przestała działać. Czytaj dalej poniżej Niemcy: Polak, który zginął na niemieckiej autostradzie to zaginiony Paweł Wielu osobom wyjazd do pracy za granicę wydaje się być szansą na lepsze życie. Niestety, jadą w ciemno, bez języka, bez odpowiedniego przygotowania, często podejmują pracę na czarno. Polacy stają się łatwymi ofiarami nieuczciwych pracodawców czy pośredników. Chcą się dorobić, ale gdy coś się nie uda, powinie się noga, jest wielki wstyd, który nie pozwala poprosić o wsparcie wtedy, gdy jeszcze jest na to czas. Przez niepowodzenie w pracy wielu wyjeżdżających po prostu obawia się przyznać swoim rodzinom, że nie poradzili sobie za granicą. Wiele zaginionych osób zrywa tez kontakt po popadnięciu w nałogi. Uzależnienie powoduje niejednokrotnie problemy z prawem i szereg kolejnych. Dużą liczbę stanowią właśnie sprawy, gdzie ktoś stracił pracę, za chwilę mieszkanie, i niestety, stał się bezdomny. Aktualnie, to bardzo duży problem – dla przykładu, w Holandii liczba bezdomnych Polaków sięga 2 tys. Poszukiwania bezdomnych są wtedy utrudnione, ale skuteczne. Takie poszukiwania bardzo często i szybko kończą się sukcesem. Zdarza się, że oprócz samego ustalenia miejsca pobytu, udaje się ich przekonać do powrotu do bliskich w Polsce. Warto też wspomnieć i zaapelować: prosimy wszystkich wyjeżdżających – warto znać chociaż jeden numer telefonu kogoś bliskiego na pamięć i obecny adres zamieszkania! To też jest częstą przyczyną zaginięcia. Znamy takie historie, gdzie osoby nie potrafiły dotrzeć z pracy do miejsca zamieszkania nawet przez kilka dni tylko dlatego, że nie znały adresu w obcym kraju. Oczywiście, w takich sytuacjach nie obeszło się bez problemów. Zdarzają się też samobójstwa, depresja, nagłe wystąpienie zaburzeń psychicznych czy wypadki, ale te stanowią mniejszy odsetek zaginięć. Polski Obserwator: W jakim wieku są osoby zaginione? SOS Zaginięcia: Nie ma reguły, w każdym wieku zdarzają się zaginięcia. W ciągu ostatniego roku, czyli w okresie pandemii, wzrosła liczba zaginionych nastolatków już w wieku 13 lat. Odnotowano też zdecydowanie więcej samobójstw. Polski Obserwator: Spodziewaliście się, że strona okaże się takim sukcesem? SOS Zaginięcia: Bardzo nam miło, że ktoś tak uważa. Nasza strona to oprócz nas tysiące ludzi, i chociaż my nie odbieramy tego jako sukces, to można by nieskromnie powiedzieć, że założony cel został osiągnięty. Bo jeśli udaje nam się zainteresować czytelnika historią innego człowieka i spowodować, że tak ogromna liczba osób jest gotowa pomagać, to może to jest pewnego rodzaju sukces. Nie jest to proste pytanie i łatwo można tu przekłamać. Po publikacji każdego apelu o zaginięciu dostajemy mnóstwo wiadomości prywatnych. Są to różne informacje, na przykład o tym, że zaginiona osoba była gdzieś widziana, albo informacje, które pomagają nam dalej sprawnie działać. Może się wydać to nieprawdopodobne, ale są i takie wiadomości, gdzie dostajemy dokładne adresy, gdzie osoba zaginiona przebywa. Polski Obserwator: Ile osób, procentowo, udaje się odnaleźć dzięki stronie i ile czasu to zajmuje? SOS Zaginięcia: Nie prowadzimy statystyk ile spraw udało wyjaśnić się dzięki SOS Zaginięcia, ale na pewno takie były. Nawet, jeśli przyczyniamy się tylko odrobię do odnalezienia. to nakręca nas to jeszcze bardziej. Pierwsze dni zawsze są najważniejsze – im szybciej rodzina zgłosi zaginięcie, tym lepiej, większość jednak odnajduje się do tygodnia. Bywają też szczęśliwe zakończenia po długich latach. Każde zdjęcie zmienione na „kolorową” grafikę na naszej stronie, to pozytywne zakończenie. Polski Obserwator: Z których krajów dostajecie najwięcej zgłoszeń? SOS Zaginięcia: Zaraz za Polską, najwięcej zgłoszeń to zaginięcia na terenie Niemiec i Holandii, Wielkiej Brytanii i Norwegii. Czyli z tych krajów, gdzie emigracja jest najbardziej popularna. Bardzo szybko dało się zauważyć, że dość spora liczba Polaków ginie w Niemczech i w Holandii. Dużo mniej w Wielkiej Brytanii czy Czechach. Polski Obserwator: Dlaczego akurat zgłoszeń z tych krajów jest najwięcej? SOS Zaginięcia: Każdy wyjazd z kraju, oprócz korzyści, niesie za sobą zagrożenia. Mając na myśli emigrację zarobkową, dla takich osób wszystko jest nowe i nie zawsze jesteśmy w stanie udźwignąć nową sytuację, nowe otoczenie, brak wsparcia czy gorycz porażki. Najtrudniejszą i najgroźniejszą zarazem sytuacją jest ta, w której człowiek nie widzi możliwości zmiany warunków, w jakich się znalazł. W jego ocenie sytuacja jest bez wyjścia, a konsekwencją takiej postawy jest utrata poczucia sensu i chęci życia. Na szczęście, zawsze można jakoś zaradzić. Rozmawiajmy! Mówmy o swoich problemach i nie bójmy się prosić o pomoc. Na pewno wokół nas są przyjaciele i rodzina, którzy nie przejdą obojętnie. Pomagajmy sobie i otwierajmy serca. Polski Obserwator: Dziękujemy za rozmowę. Opublikowano: pt, 8 lis 2019 17:05 Autor: Wiadomości Ciąg dalszy dociekania prawdy, dotyczącej poszukiwań i śmierci Marcina Dmytryszyna z Nehrybki. Na jaw wychodzą kulisy sprawy tak bulwersującej, że ciężko ją skomentować. Zamiast komentarza przedstawimy fakty. Będziesz wstrząśnięty! Marcin Dmytryszyn z Podkarpacia zaginął 26 marca tego roku. Ta historia jest dobrze znana naszym Czytelnikom, bo pisaliśmy o niej często i często też prosiliśmy o pomoc w poszukiwaniach. Marcin zaginął w Holandii, po kłótni z kolegą. Wyszedł z wynajmowanego mieszkania i odjechał własnym autem. Świadkowie mieli wrażenie, że Marcin mógł się czegoś lub kogoś bać, prawdopodobnie sam zgubił dokumenty się z prośbą o pomoc na policję, ale ta odesłała go do konsulatu. Przez barierę językową policjanci nie zrozumieli, co Marcin chce im przekazać. Poszukiwania w Holandii na wielką skalę rozpoczęła nie tylko policja, ale również Polacy tam pracujący i mieszkający. Nie udałoby się to, gdyby nie grupa osób działających na Facebooku pod nazwą Zaginięcia - Niewyjaśnione sprawy w Polsce. To dzięki niej holenderskie media pisały szeroko na temat poszukiwań Marcina i organizowane były wspólne poszukiwania w chcesz poznać szczegóły odsyłamy do artykułów:Jesteśmy w tym miejscu, kiedy możemy śmiało napisać, że pani Danuta Dmytryszyn prosiła o pomoc byłego marszałka RP Marka Kuchcińskiego i poseł Krystynę Skowrońską, sprawa trafiła nawet do Ministerstwa Spraw Zagranicznych - nikt nie był w stanie pomóc rodzinie, sprawa cały czas stała w miejscu, a cenny czas mijał. Rozpaczliwych telefonów z prośbą o pomoc było wiele, my również interweniowaliśmy, ale jako strona w sprawie nie mogliśmy nic. Odsyłano nas z kwitkiem. Jako redakcja prosiliśmy o wsparcie media ogólnopolskie - żadne nie wyraziły czasie pani Danuta poinformowała nas, że rodzina zgłosiła się do programu "Ktokolwiek widział ktokolwiek wie". 22 sierpnia ekipa programu rozmawiała z policją, dwa dni później - z rodziną. Zebrany został materiał, a wyemitowany 7 września. W tym samym czasie swoje działania z polecenia redaktora Andrzeja Minko, pomysłodawcy i współautora programu, rozpoczął detektyw Bartosz Weremczuk. To on, jak przekazała nam pani Danuta i detektyw, pomógł jej założyć zbiórkę pieniędzy na by rodzina mogła opłacić działania poszukiwawcze. W czasie emisji programu zbiórka pieniędzy była jeszcze aktywna, ale niewiele osób na nią odpowiedziało. Nie udało się zebrać kwoty, na jaką września dowiedzieliśmy się, że pojawiło się światło w tunelu. Do redaktorów programu "Ktokolwiek widział Ktokolwiek wie" odezwała się kobieta, która rzekomo miała widzieć Marcina w Niemczech i nawet z nim rozmawiać. Prawdziwość jej słów miał zbadać detektyw. Zbiórka pieniędzy na dalsze poszukiwania została przedłużona. Bartosz Weremczuk, jak zapewniona była rodzina, miał tam pojechać i sprawdzić, czy chłopak o którym mówiła informatorka, to rzeczywiście Marcin. Z informacji uzyskanej od samego śledczego wynika, że rodzina nie wyraziła zainteresowania, by to zweryfikować na miejscu. Wiemy od pani Danuty, że detektyw dał 99% pewności, że tym chłopakiem jest jej syn. Pan Bartosz Weremczuk z kolei zaznaczył, iż nigdy nie przekazał rodzinie informacji, że chłopak z Niemiec to Marcin. Chciał mieć pewność i jak zaznaczył - wtedy podać do opinii choć nie mogła zrozumieć, dlaczego Marcin nie potwierdza w konsulacie swojej tożsamości, zaczęła wierzyć, że on naprawdę żyje, pracuje, tylko potrzebuje czasu, by się do bliskich odezwać. Pojawiły się pierwsze komentarze skierowane do rodziny, że żeruje na naiwności ludzi dobrej woli. Bo skoro Marcin się odnalazł, dlaczego nadal prowadzona jest zbiórka, dlaczego trwają poszukiwania? Choć rodzina mocno wierzyła, że Marcin z Holandii wyjechał do Niemiec, wiedziała, że jest ta niepewność, bo chłopak który miał być rzekomym Marcinem nie pojawił się ani na policji, ani w konsulacie, nie potwierdził wiadomość o odnalezieniu Marcina 7 października przekazał redaktor Andrzej Minko na fanpejdżu programu "Ktokolwiek widział Ktokolwiek wie":Mimo że pan Minko sam podkreślił w poście, że do tamtej pory Marcin się nie odezwał, opublikował niepewną informację przekazując ją opinii publicznej. O odnalezieniu Marcina mówił również na antenie kilka dni wcześniej, 28 września. Powiedział tak:- Dzisiaj możemy powiedzieć, że Marcin Dmytryszyn żyje, ma się dobrze, pracuje, mieszka na terenie Najważniejsze, że Marcin żyje i że udało nam się tę sprawę tym programie wylała się kolejna fala hejtu na rodzinę, a pani Danuta, mama Marcina, w rozpaczy przekazała nam, że chyba niektórzy woleliby, aby Marcin jednak nie 27-latka zostały wstrzymane przez Polaków przebywających w Holandii, na domiar wszystkiego zakończyły się intensywne poszukiwania przez tamtejszą policję, bo według holenderskiego prawa po półrocznych poszukiwaniach policja choć nadal poszukuje, to już nie w tak szerokim zakresie jak do tej pory. Pozostało czekanie, czekanie, czekanie, aż Marcin z Niemiec się października. Pracownicy poszerzający rów wzdłuż drogi w Wieringerwerf znajdują zwłoki. Pojawiły się pierwsze informacje, że mogą należeć do Marcina Dmytryszyna. Rodzina w szoku, bo Marcin przecież pracuje w Niemczech. Po kilku dniach wyniki badań DNA potwierdziły tożsamość. Było już wiadome: Marcin nie żyje, a to co zostało powiedziane w programie "Ktokolwiek widział Ktokolwiek wie" uśpiło czujność wszystkich, którzy przez ostatni miesiąc mogli nadal prowadzić poszukiwania. Rodzina jest załamana, rozpacz i żal to najtrafniejsze słowa, jakie mogą opisać to, co przeżywa Nawet mnie nie przeprosił, dał nadzieję i zgasła- krótko wyznała nam pani Danuta."29 września w programie "Ktokolwiek widział Ktokolwiek wie" pan Andrzej Minko podał informację, że Marcin żyje, mieszka w Niemczech i nie chce kontaktu z rodziną. Kilka dni później ta sama informacja ukazała się na facebookowym profilu programu. Niestety, jak się okazało, ciało Marcina znaleziono 8 km od miejsca, w którym zaginął w ta sytuacja świadczy o tym, jak bardzo zabrakło w tych działaniach profesjonalizmu oraz empatii, która w sprawach zaginięć jest nieodzowna. Każdy detektyw sprawdza informacje. Pan Andrzej Minko wziął za pewnik słowa informatora. Nie potwierdził jego rewelacji. Reperkusje są ogromne, ale najważniejszą jest utrata zaufania do ludzi i całego programu. Zadziałała rutyna, która nie może mieć miejsca przy tragedii, jaką jest zaginięcie. Trudno sobie wyobrazić euforię matki, kiedy dowiedziała się, że jej syn jest bezpieczny a potem jej stan, gdy zostały odnalezione jego szczątki.""Popełniono ogromny błąd, a tu nie ma miejsca na pomyłki. Dziennikarz cieszący się tak wielkim zaufaniem podał niesprawdzone informacje i prawdopodobnie gdyby nie przypadek, rodzina i bliscy żyliby w przekonaniu, że Marcin żyje i ma się dobrze. Informacja ta była równoznaczna z zaprzestaniem poszukiwań. Od tamtej pory w świadomości ludzi utarło się przekonanie, że Marcin już nie jest zaginiony, że już go nie trzeba szukać. Rodzina odchodzi od zmysłów, a dziennikarz cierpiącej i bezsilnej mamie daje nadzieję, by za chwilę zadać cios prosto w serce!""Po informacji, że Marcin żyje w Niemczech wielka ulga dla osób które pomagały w poszukiwaniach, a przede wszystkim dla rodziny. Nagle kolejna informacja o odnalezieniu ciała Marcina. To był cios dla wszystkich, którzy byli blisko tej sprawy i mają w sobie choć odrobinę empatii. Opublikowanie w mediach niepotwierdzonej niczym informacji, że Marcin żyje i ma się dobrze było według mnie co najmniej niedopuszczalne. Angażując się w pomoc rodzinom osób zaginionych, trzeba skrupulatnie i z zaangażowaniem badać każdy szczegół. Tutaj tego zabrakło."Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że redaktor Minko ma się odnieść do sprawy poszukiwań Marcina Dmytryszyna w najbliższym programie. Na pytania wysłane z redakcji Korso24 nie odpowiedział do dnia dzisiejszego. Czy przeprosi rodzinę na antenie? Wiemy, że twórcy programu nie zaproponowali pomocy rodzinie, kiedy nadeszła informacja o znalezieniu zwłok, a z kolei rodzina nie była informowana o wszystkich działaniach redakcji programu "Ktokolwiek widział Ktokolwiek wie". Wiemy jedno: nie informator jest tu winny, a osoba, która do publicznej wiadomości podaje wiadomości przez siebie niesprawdzone. Smutny finał tej historii. Marcin, spoczywaj w spokoju. Zaloguj się aby otrzymać dostęp do treści premium

polski detektyw w niemczech